On:
Działo się to lata temu (wcale nie w odległej galaktyce). W tym czasie oboje pracowaliśmy w Poznaniu, do którego codziennie zawoziło nas PKP (obecnie tylko Ona ma przyjemność dojeżdżać korzystając z przysług PKP). Z naszymi pracodawcami umówiliśmy się tak, że pracowaliśmy wyłącznie na popołudniowe zmiany. Dzięki temu mieliśmy spory kawał dnia spędzony razem w domu. Dane nam było też posiadać wspaniałe białe auto, takie bez skomplikowanej elektroniki, za to z pojemnym bagażnikiem. Jedną z zalet samochodziku był uszkodzony wskaźnik spożycia paliwa. Nie przeszkadzało nam to za bardzo (mi w szczególności, gdyż i tak nie jeżdżę samochodem jako kierowca) - wystarczyło pamiętać kiedy i ile się wlało benzyny i przekalkulować to przez liczbę przejechanych kilometrów (świetna zabawa).
Pewnego pięknego przedpołudnia wybierałem się do pracy (jeździłem godzinę wcześniej od Niej w tamtą stronę, rozkład jazdy załatwiał nam jednak wspólny powrót) i zapytałem Ją, czy mam wlać kilka litrów paliwa z mojego kanisterka (zapas do kosiarki). Powiedziała, że nie - bo wystarczy aby w drodze powrotnej dojechać na stację paliw. Nie, to nie; wsiadłem na rower i udałem się na dworzec.
Wieczorem spotkaliśmy się na dworcu w Poznaniu, który zapewnia oczekującym następujące atrakcje: włóczenie się po budynku dworca, włóczenie się po peronach, spóźnione pociągi z powodu trudności w opanowaniu zarządzania składami podstawianymi, wjeżdżającymi i wyjeżdżającymi itd. itd. Tego dnia jednak wydarzył się podejrzany cud: nasz pociąg został podstawiony przed czasem (nie po czasie, nie dwie minuty przed odjazdem - ale O CZASIE! a nawet trochę wcześniej) wywołało to niejaką nieufność w piszącym te słowa; korzystając jednak z łaskawości kolejarzy weszliśmy do wagonu. Lepiej siedzieć po całym dniu pracy niż łazić po - i podziwiać dworzec. Siedzieliśmy więc: przez godzinę, jaka została do odjazdu, siedzieliśmy i kolejną - zanim panowie sytuacji w granatowych mundurkach i rogatywkach oświadczyli, że pociąg jest zepsuty i przesadzą nas do innego. Przesadzili i pojechaliśmy.
Kiedy już dojechaliśmy na miejsce, stwierdziłem, że jestem za bardzo zmęczony całym dniem i nie pojadę do domu rowerem, zapakowałem swój wehikuł do pojemnego bagażnika samochodziku (przy okazji nakląłem się okrutnie na rower, bo nie bardzo pragnął się zmieścić). Wsiadłem do auta, Ona włożyła kluczyk, przekręciła, rozrusznik zarzęził... i nic się nie wydarzyło. Dwie, lub trzy kolejne próby nie przyniosły zmian. Nie zacytuję słów, jakie wydobyły się z mojego organizmu (kolejna porcja łaciny). Wysiadłem i postanowiłem pójść po benzynę tak jak stoję. Po kilkudziesięciu metrach ochłonąłem nieco i wróciłem po rower, to znacznie ułatwia, kiedy stacja paliw jest oddalona o około 2 km. Przy wyciąganiu z bagażnika rower znowu usłyszał kilka miłych słów pod swoim adresem. Ona zapytała mnie czy mam pieniądze, odpowiedziałem, że mam kartę. I pojechałem.
Dojechawszy na miejsce wybrałem ładny plastikowy kanisterek, podałem go kasjerce i kartę... Kartę... Nie uwzględniłem tego, że bank żyjący z moich pieniędzy nie zawsze zapewnia mi dostęp do tychże, zwłaszcza między północą a pierwszą w nocy. Pełen wstydu odstawiłem kanisterek na półkę, z kosza na śmieci wygrzebałem butelkę po wodzie mineralnej, czy jakimś innym napitku pozostawioną przez nieznanego mi darczyńcę; wlałem do niej 1,5 litra benzyny i zapłaciłem za nią resztką posiadanej gotówki. Zabrałem moje zakupy i pojechałem do oczekującej mnie Małżonki.
Dojechałem, zapakowałem rower (przy akompaniamencie przekleństw), wlałem benzynę, Ona przekręciła kluczyk w stacyjce... i ponownie nie wydarzyło się nic. 1,5 litra to było za mało... Ona dała mi gotówkę, z przekleństwami wyciągnąłem rower z bagażnika i pojechałem.
Dojechawszy na miejsce wybrałem ładny plastikowy kanisterek, podałem go kasjerce i... gotówkę. (Panie z obsługi uśmiechały się dziwnie na mój widok). Potem zatankowałem 5 (pięć!) litrów i wróciłem rowerowo do Małżonki i auteczka. Teraz nauczony doświadczeniem najpierw wlałem paliwo i dopiero, gdy Ona odpaliła silnik schowałem rower (czy kląłem? pewnie, że tak). Pojechaliśmy do domu. Było grubo po pierwszej w nocy - a Ona miała wstać o czwartej i jechać pierwszym pociągiem do pracy...
Kładliśmy się spać, kiedy nasze psy wszczęły okropny alarm na podwórzu, gdyż... odwiedził je jeżyk. Skoro zaś jeżyka zjeść się nie da, to można go srodze obszczekać (chyba to zrozumiałe?). Aby uciszyć towarzystwo musiałem się ubrać, wziąć łopatę i grabki, zgarnąć na nią jeżyka i wynieść go poza podwórze. I tak się stało. Po zabiegu położyłem się spać. Zaledwie udało mi się przysnąć hałas rozpoczął się ze wzmożoną siłą: jeżyk wrócił.
- To był naprawdę długi dzień.
Dojechawszy na miejsce wybrałem ładny plastikowy kanisterek, podałem go kasjerce i kartę... Kartę... Nie uwzględniłem tego, że bank żyjący z moich pieniędzy nie zawsze zapewnia mi dostęp do tychże, zwłaszcza między północą a pierwszą w nocy. Pełen wstydu odstawiłem kanisterek na półkę, z kosza na śmieci wygrzebałem butelkę po wodzie mineralnej, czy jakimś innym napitku pozostawioną przez nieznanego mi darczyńcę; wlałem do niej 1,5 litra benzyny i zapłaciłem za nią resztką posiadanej gotówki. Zabrałem moje zakupy i pojechałem do oczekującej mnie Małżonki.
Dojechałem, zapakowałem rower (przy akompaniamencie przekleństw), wlałem benzynę, Ona przekręciła kluczyk w stacyjce... i ponownie nie wydarzyło się nic. 1,5 litra to było za mało... Ona dała mi gotówkę, z przekleństwami wyciągnąłem rower z bagażnika i pojechałem.
Dojechawszy na miejsce wybrałem ładny plastikowy kanisterek, podałem go kasjerce i... gotówkę. (Panie z obsługi uśmiechały się dziwnie na mój widok). Potem zatankowałem 5 (pięć!) litrów i wróciłem rowerowo do Małżonki i auteczka. Teraz nauczony doświadczeniem najpierw wlałem paliwo i dopiero, gdy Ona odpaliła silnik schowałem rower (czy kląłem? pewnie, że tak). Pojechaliśmy do domu. Było grubo po pierwszej w nocy - a Ona miała wstać o czwartej i jechać pierwszym pociągiem do pracy...
Kładliśmy się spać, kiedy nasze psy wszczęły okropny alarm na podwórzu, gdyż... odwiedził je jeżyk. Skoro zaś jeżyka zjeść się nie da, to można go srodze obszczekać (chyba to zrozumiałe?). Aby uciszyć towarzystwo musiałem się ubrać, wziąć łopatę i grabki, zgarnąć na nią jeżyka i wynieść go poza podwórze. I tak się stało. Po zabiegu położyłem się spać. Zaledwie udało mi się przysnąć hałas rozpoczął się ze wzmożoną siłą: jeżyk wrócił.
- To był naprawdę długi dzień.
Boskie!
OdpowiedzUsuńBędzie ciąg dalszy? Ja chcę więcej :)
OdpowiedzUsuńOn:
Usuńvox populi...